354. Sopot – Poland

Małgorzata Kojder

Pod sopocki Grand Hotel podjeżdżamy około godziny 16-tej. Gmach, dziś już historyczny, ponad 90-letni, budowano w latach 1924-1927. W ostatniej dekadzie hotel totalnie zmodernizowano, zachowując urzekającą francuską elegancję, klasyczną atmosferę i zaklętą we wnętrzach „duszę”, której nawet lata PRL-u nie zdołały unicestwić. Gmach przetrwał nie tylko komunistów, przeżył też wojnę, nietknięty 🙂 Dziś Grand Hotel cieszy się 5-gwiazdkowym standardem.

296 p 14 n

Monumentalny gmach zaprojektowano w stylu secesyjnym. Zespół trzech architektów  (Otto Kloeppel, Richard Kohnke i Erich Laue) zadbał o detale i neobarokową grację. Hotel gościł w swych progach „wielkich” tego świata. Lista osobistości jest długa i „ekstremalna” w swej rozpiętości: od Hitlera po Shakirę, od Göringa i Castro po Miłosza i Boney M. Tu, 13 grudnia 1981 roku, w ramach operacji „Mewa”, internowano (między innymi) Jacka Kuronia, Tadeusza Mazowieckiego…
O tym, czy Grand Hotel jest najlepszym hotelem w Sopocie – można dyskutować. Jest jednak niezaprzeczalnie najsłynniejszy, najbardziej rozpoznawalny, a dla mnie nawet „kultowy”.

335 p 14 n

Formalności w recepcji trwają kilka minut, odbieramy klucze i udajemy się do pokoju na drugim piętrze. Jurek (zdalnie) zadbał o wszystko, z widokiem z okna włącznie – na morze, plażę, zadbany hotelowy ogród i molo  🙂  Otwieramy drzwi na balkon…

228 p 14 n

Pogoda nam sprzyja, szkoda więc czasu na lenistwo, nawet gdy jest luksusowe. Rzucamy bagaże, szybki prysznic… i w miasto. Zaplanowałyśmy sentymentalny spacer w przeszłość „Szlakiem Babuni” – odwiedzimy zakątki, w które zabierała nas nasza Babcia, i które jednoznacznie nam się z Nią kojarzą.

Zaczynamy od historycznej latarni morskiej, choć słowo „latarnia” jest określeniem nieco „na wyrost”. Pierwotnie wieża służyła jako atrakcyjny „kamuflaż” brzydkiego komina, zbudowanego w 1903 roku dla potrzeb tutejszej kotłowni. W latach 70-tych budynek przeistoczył się w pełnoprawną latarnię morską. Dziś, gdy zasięg światła ograniczony został z 31 do 13 km, latarnia pozostała latarnią morską już tylko z nazwy. Wspinamy się na 33-metrową wieżę. Trud zostanie nagrodzony stosownym certyfikatem 🙂

Widok jest niezły. W fotografowaniu przeszkadzają refleksy na brudnych szybach, ale z nimi, lepiej lub gorzej, poradzi sobie Photoshop 🙂 Daleko na północy widoczne są Klify Orłowskie w Gdyni i wielokilometrowa plaża, a pod nami Park Zdrojowy z pawilonami i umieszczoną centralnie szachownicą, na której grano kiedyś w szachy drewnianymi figurami metrowej wysokości. Dziś szachownica wygląda na zaniedbaną…, figur szachowych nie widzę…

Na wschodzie plażę przecina słynne molo. Wybudowane w 1827 roku, trzykrotnie rozbudowywane, od 1928 roku mierzy ponad 511 metrów długości i jest dziś najdłuższym drewnianym molem w Europie, które już prawie od 200 lat służy rekreacji i zdrowotnym spacerom. Sopockie molo jest znakiem rozpoznawczym i symbolem miasta.

Rzut oka na południe pokazuje dalszy ciąg plaży, która ciągnie się aż do Gdańska. Pod nami spacerują turyści Aleją Wojska Polskiego. Niżej, jedynym budynkiem w najbliższej okolicy, dorównującym nam wysokością, jest luterański Kościół Zbawiciela.

Po zejściu z latarni udajemy się na molo. Może być trochę tłoczno. No cóż, tłum jest jednym z elementów sopockiego „uroku”. Samotnikom polecam spacery w nocy lub o świcie – molo jest wszak dostępne 24 godziny na dobę. Warto dojść do samego końca i głęboko pooddychać. Koncentracja jodu na końcu mola podobno dwukrotnie przwyższa tę mierzoną na lądzie. Pamiętam, jak niemal codziennie maszerowałyśmy tędy z Babunią, kurując chorowite migdałki i nadwyrężone bydgoskim powietrzem gardła… Przy prawej odnodze mola cumują prywatne łajby, a chroniona przed wiatrem tafla wody kreuje czyste, lustrzane odbicia.

Fotografom radziłabym poranną sesję zdjęciową. Moje popołudniowe, zachodnie zdjęcia pozostawiają sporo do życzenia, a reprezentacyjną fasadę Grand Hotelu okrywa głęboki cień.

Po tych deskach spacerowały już 4 pokolenia mojej rodziny…, a miejsce, w którym siedzi teraz Dora, było ulubioną ławką, na której siadałyśmy z Babunią…

Spacer po molo obudził wspomnienia, obiad też będzie „retrospektywny”, żywcem wyjęty z dziecięcych lat 70-tych: smażony dorsz z frytkami i surówką z kiszonej kapusty. Jedyną zmianą jest zimne piwo zamiast oranżady.

Posilone, ruszamy w górę słynnym „Monciakiem”. Ulica Bohaterów Monte Casino jest, jak zwykle, pełna turystycznego gwaru, sklepów, kawiarni, stoisk z pamiątkami, karykaturzystów i ulicznych artystów, oferujących swoje prace.

Relatywnie nową atrakcją jest tu tzw. „Krzywy Domek” – niekonwencjonalny w kształcie, wzniesiony w 2004 roku budynek, kryjący w swym wnętrzu sklepy, restauracje, bary, a nawet stację radiową.

Naprzeciwko znajdowała się kiedyś kawiarnia „Palermo”, serwująca w latach 70-tych najlepsze, truskawkowe i rumowo-bakaliowe lody śwata, a obok – chrupiące gofry z bitą śmietaną, obficie posypaną prawdziwymi poziomkami (lub jagodami – w zależności od sezonu). Nawiasem mówiąc – kto dziś pamięta aromat i smak prawdziwych, dzikich, leśnych poziomek? Po kawiarni wszelki ślad zaginął, niestety… Dziś można tu zjeść turecki kebab… Nie żebym miała coś przeciwko Turkom albo kebabom, broń Boże, ale lodów mi żal…

Idziemy wyżej, gdzie dominuje wysoka, (zgodnie z zamierzeniem twórców – widoczna nawet ze statków na Zatoce Gdańskiej) prawie 50-metrowa wieża garnizonowego kościoła Św. Jerzego. Budynek został wzniesiony w stylu neogotyckim w 1901 roku. Pierwotnie ewangelicki kościół w 1945 roku przeszedł pod katolickie „skrzydła”.

Przed głównym wejściem stoi neogotycka kapliczka z figurą Św. Wojciecha pod ceramicznym dachem, opartym na czterech kolumnach. Niegdyś była tu studnia.

Wchodzimy do kościoła. Wnętrze wykończone jest ciemnym drewnem, z sufitów zwisają ciężkie żyrandole, a w wysokich, gotyckich oknach osadzono wielobarwne witraże. Sklepienia wykonano w formie gwiaździstej.

Dochodzimy do starego, sopockiego dworca. Stacja egzystuje od 1870 roku. Stary bydynek już nie istnieje, ale na peronach, poza elektronicznymi tablicami informacyjnymi, niewiele się zmieniło. Pamiętam jeszcze tę radość, gdy wyskakiwałam tu z pociągu… i łzy podczas odjazdu…

Wracamy. W hotelu, po dniu pełnym wrażeń i wspomnień, otwieramy butelkę wina… Dora kontempluje widok na Zatokę Gdańską, refleksy rozświetlonego mola, plażę i hotelowy park.

Gdy na niebie widać już tylko czerń, a w butelce dno, idziemy spać…

Następnego dnia wstajemy o świcie. Podziwianie złotego wschódu słońca jest w tych okolicznościach wręcz obowiązkowe 🙂 Poranna toaleta w łazience z szeroko otwartym balkonem i TAKIM widokiem, jest przyjemnością samą w sobie…

Nie marudzimy jednak i schodzimy do hotelowej restauracji na śniadanie. Posiłek celebrujemy prawie godzinę. Bogaty wybór pięknie wyeksponowanego pieczywa, wędlin, serów, ryb, ciast, świeżych owoców i soków, dobra, aromatyczna kawa, uprzejma, uśmiechnięta obsługa sprawiają, że śniadanie jest czystą radością 🙂

Czas na poranny spacer. Wędrujemy na północ nadmorską promenadą, by dotrzeć do kilku malowniczo pozostawionych wprost na plaży łodzi rybackich.

Brzegiem morza wracamy do „Grandu”, pakujemy dobytek i jeszcze raz pożegnalnie, nostalgicznie rzucamy okiem za okno… Czas wyjeżdżać. Następny przystanek: Gdańsk-Oliwa…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Poland i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz